wypić ponczu na „pohybel“ wrogów pensjonatu.
Brzdączkiewicz, zatopiony w myślach, poszedł prosto do domu i tej samej nocy, pod świeżem wrażeniem począł medytować nad pomysłami do swej rozprawy. Coś mu nie szło. Zdaje się, że największe wrażenie wywarła na profesora kolacja: przejadł się, był ciężki, leniwy. Przed chwilą jeszcze, kiedy szedł ulicą, wydawało mu się, że robota sama z pióra wystrzeli; czuł w sobie jakiś ogromny rozmach, zamyślał palnąć na wstępie przemowę, opłakującą nietylko obniżenie, lecz zupełny upadek ideałów wychowawczych. Tymczasem teraz ani rusz! Już jaki dziesiąty raz umaczał pióro w kałamarzu, a nie mógł się zdobyć na nic więcej, jak tylko na napis: „W obronie ideałów“. On, co tak szczodrze szafował wyrazami: „ideały, prawda, dobro, piękno“, nie mógł teraz jakoś nic ze swej duszy wykrzesać. Że Brzdączkiewicz żadnych ideałów nie był w stanie bronić, to pewna; ale czasami miewał takie chwile, iż mógł przynajmniej deklamować, zapalając się jedynie do dźwięku wyrazów.
Powstał z krzesła i w szlafroku, w pantoflach rozpoczął przechadzkę po pokoju w nadziei, że mu jaki dobry koncept przyjdzie do
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.