— Gdzie mi się ząb podział? — zapytywał Brzdączkiewicz sam siebie i miał fizjognomję taką, jakby utracił wiernego druha. Odłamał się, już nie posiadał warunków bytu... Niestety, coraz gorsze restauracje, coraz słabszy żołądek, coraz mniej zębów! Kiedyż się ten ząb odłamał tak, że nic nie wiem o tem? Czy razem z watą poszedł do żołądka?...
Takie sprawy zajmowały umysł profesora i o obronie ideałów nie było mowy. Pobiegł do łóżka, przetrząsnął pościel, obmacał poduszki, szukał nawet pod łóżkiem — nigdzie nic nie znalazł. Znowu pochwycił zwierciadełko i, patrząc w nie, przeliczył wszystkie zęby. Westchnął, wyglądał jak wódz, który na polu bitwy zliczył poległych żołnierzy i nabrał przekonania, że z resztką pozostałych inwalidów nie będzie mógł odnosić zwycięztw.
Stał się smutny. Doznawał jakiegoś dziwnego, nieokreślonego wrażenia: wydało mu się, iż w tej chwili w żołądku jego panuje poważno-groźny spokój, coś w rodzaju ciszy zwiastującej zbliżającą się burzę. Wata, Jonasz, rekin — wszystko zmalało w umyśle wobec tej zagadkowej utraty zęba. Usiadł, zamyślił się, zafrasował. I tak siedział, objąwszy głowę oburącz.
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.