Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

bów się kończy“. Wspomniał, iż bezzębny leżał niegdyś w kołysce i bezzębny legnie w trumnie. To go wyrwało z zadumy.
Zegarek wskazywał godzinę drugą i profesor pomyślał, że nie można się bezkarnie przegładzać. Ubrał się przeto i opuścił mieszkanie, a przez ulicę szedł, jakby bez celu. Bezwiednie przybył „Pod elektryczność“, co sobie uprzytomnił wtedy dopiero, gdy ujrzał przed sobą starszego kelnera, pana Ferdynanda, który, z ołówkiem za uchem i serwetą w ręku, a uprzejmym uśmiechem na ustach, po trzykroć się ukłonił i zapytał:
— Obiadek, czy porcyjkę z karty?
Pedagog spojrzał mu w oczy i rzekł z goryczą, niechęcią:
— A czy to wiadomo, co u was jeść...
— Mamy nowego kucharza, panie profesorze! Befsztyczek z rusztu z jajkiem, polędwiczka z jarzynką, rostbef z tatarskim sosikiem...
— Co, rostbef?... U was rostbef? — zawołał Brzdączkiewicz, rzucając jadowite spojrzenie na starszego kelnera, który się teraz cofnął o dwa kroki i rzekł zniżonym głosem:
— Pokornie przepraszam pana profesora! Jabym chciał jak najlepiej. Niewiadomo, co który gość lubi.