— Pięć jaj na buljonie, tylko prędko, dla tego samego mantyki, co i mostki
— A jakże mu mostki smakowały? — spytał kucharz, mający fizjognomję cynika.
— Zmiótł i talerz wylizał! Dlaczego pan kuchmistrz pyta?
— Bo to była stara cielęcina z przedwczoraj... Ja mięsa nie mogę marnować, ale co podam, gość zje i musi chwalić!
— Niechże aby pan kuchmistrz kelnerom tak jeść nie daje!
— Restauracji nie zakłada się dla kelnerów, tylko dla gości — odparł poważnie kucharz, ręką zbierając żółtko, które mu przypadkiem wpadło w szaflik od pomyj. Było to jedno z tych pięciu, które za chwilę miał spożyć pedagog.
Po jajach — jeszcze kufelek jasnego łódzkiego, przy którego piciu Brzdączkiewicz tak zahaczył starszego kelnera:
— Powiedzże mi, panie Ferdynandzie, czy się kiedy u was nie przytrafił gościowi jaki przypadek?
— Co za przypadek, panie profesorze?
— No, naprzykład, żeby kto połknął coś niewłaściwego — przypuśćmy — kość...
— O, niech Bóg broni! My bardzo dbamy o gości... Czasem tam zajdzie jaki człowiek z niższej klasy, to się mniej uważa.
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.