Tak mówił, w duszy zaś pomyślał: „Ki djabeł go podleciał, co się stało? Przecie nie jestem taki głupi, abym uwierzył w rzeczywistą chorobę tego udawacza, albo myślał, że on mnie istotnie uważa za swego przyjaciela i za mistrza w sztuce wychowania“.
— Dla mnie — rzekł przełożony po chwilce milczenia — całą rękojmię stanowi człowiek, który potrafi mój system pojąć, uszanować i w szkole go utrzymać. Skoro więc kochany profesorze, zgadzasz się na moją propozycję wogóle, to się przecież nie rozejdziemy z powodu jakichś drobiazgów. Znamy się od tylu lat i, o ile pamiętam, nigdy pomiędzy nami nie przyszło do zatargu o zasady — nieprawdaż?
— Ha, bo umieliśmy zawsze robić sobie ustępstwa z rzeczy mniej ważnych, a zgadzaliśmy się na punkcie zasad głównych! — odrzekł profesor głosem uroczystym.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś, pochlebiając sobie wzajemnie; nareszcie Dryblaski pożegnał Brzdączkiewicza, który gościa wyprowadził aż na schody. Nawet na schodach jeszcze coś gwarzyli, świecili sobie bakę. Musiał któryś powiedzieć coś bardzo wesołego, bo obaj się zaczęli śmiać grubym, basowym głosem, aż sąsiedni lokatorowie uchylali drzwi
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.