zdawała się odwracać w przeciwną stronę. Osobliwe zjawisko, jakby nie z tego świata: postać ludzka, cień, czy może przywidzenie, ułuda wzroku?
— Ta postać wydaje mi się być znaną — rzekł profesor półgłosem.
Wtedy widmo zwróciło ku niemu swoje oblicze i przemówiło:
— Tak dawno rozstaliśmy się z sobą, żeś już widać zupełnie o mnie zapomniał!
— Któż ty jesteś? — spytał Brzdączkiewicz, któremu głos drżał teraz, a serce mocno biło ze strachu.
— Jestem twojem własnem sumieniem!... Opuściłem cię, ponieważ obok twego żołądka nie było dla mnie miejsca; ale dziś jeszcze staję przed tobą z wyrzutem i upomnieniem, ponieważ się oto dopuszczasz wstrętnego kannibalizmu!
— Kannibalizmu? — wyszeptał profesor z przerażeniem. Przecież ten obiad...
— Był stypą ludojada! Człowiecze, ty ogryzałeś dzieci!
Rzekłszy to, widmo zbliżyło się do ściany, przedzielającej gabinet od jadalni pensjonarzy. Ściana zniknęła, czy się stała przezroczystą, i Brzdączkiewicz ujrzał siedzących dokoła stołu bladych, wychudłych pensjonarzy, których ciała były jakby ponadgryzane: jeden miał
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/096
Ta strona została uwierzytelniona.