Zośka przeżegnała się nieznacznie, jakby na intencję ocalenia szczeniaka.
Tym razem Nawrotowi rzut się nie udał: może mu ręka osłabła. Psię padło jakoś lekko i zaraz niedaleko brzegu. Szybko je pochwyciła matka, niebawem wyszła na brzeg z żywem dzieckiem, i nie zwlekając chwili, całym pędem uciekała od straszliwej rzeki.
Ojciec powrócił z dziećmi do domu; nad rzeką zostało czworo nieżywych szczeniąt.
W chałupie wszystko szło po staremu. Nawrot pracował, był biedny, zły, powtarzał ciągle: „Trzeba tu będzie porządek zrobić!“ A porządek wychodził na to, że chłop naklął żonie, albo obił które z dzieci; Finka od czasu do czasu znikała gdzieś z domu, nie wiadomo gdzie się podziewała. Nawrocięta nieraz sobie zadawały pytanie, co suka zrobiła z tym psiakiem, którego ocaliła od utopienia. Kto wie, czy Franek nie umiałby na to odpowiedzieć; ale może zdradzenie tajemnicy uważał jako niebezpieczne na razie. Zośka nieraz, siedząc pod ścianą chałupy, głaskała Finkę i wprost ją zapytywała, gdzie ma dziecko. Psia matka merdała wtedy ogonem, spoglądała na dziewczynkę swoim poczciwym wzrokiem i czasem ją liznęła po twarzy, jak gdyby tym sposobem chciała się uwolnić od natrętnych pytań.
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.