Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

Naturalnie, gdzie są silni i odważni, tam słabi i tchórzliwi niełatwo się docisną do kawałka mięsa; ale choćby nawet nie jeść, dobrze przynajmniej powąchać zdaleka i żyć przez jakiś czas nadzieją, że się będzie jadło.
Otóż, przez parę dni, na ścieżce od wsi do rzeki można się było ciągle spotykać z psami. Przedewszystkiem najmocniejsze i najzuchwalsze stoczyły walkę o to, kto najpierwszy ma zasiąść do stołu; tymczasem słabsze ustawiły się w długi szereg, odpowiednio do swej siły, odwagi, wyczekując każdy, aż jego kolej nadejdzie, skoro się już silniejszy poprzednik nasyci i odstąpi.
Na zwłokach konia pierwszy położył swą łapę Duda i tak się tam rozpostarł, jak gdyby zamierzał sam pożreć całą szkapę. O kilka kroków od niego stał Figiel, bacznie śledząc oczyma każdy kąsek, który znikał w ustach mocniejszego. Za Figlem wyczekiwała Druhna, na tyłach Druhny — Rozbój, dalej — Obal z klocem drzewa u szyi, Kruczek, Mrówka, Płatek, Motyl, Miluś, a na samym końcu — najnędzniejsza z nich wszystkich Finka.
Kiedy Duda samowładnie zajadał, psy te od czasu do czasu gryzły się między sobą, walcząc o miejsce, czyli o to, kto po kim nastąpi, i niejeden zdołał sobie wywalczyć stanowisko bliższe końskich gnatów.