ktoś zajeżdża, popasa, wyjeżdża. Jedni ludzie wchodzą, inni wychodzą, drzwi prawie się nie zamykają. Pijacy pośpiewują, przytupują, czasem krzyczą, jak opętani, albo się biją. Jakaż tu rola psa być może? Oto merdać przed każdym człowiekiem ogonem, dawać do zrozumienia, że mu się dobrze życzy, a niezawodnie od czasu do czasu natrafi się na jaką wspaniałomyślną duszę, która rzuci kawałek chleba. I to nieźle, że karczmarz handlował mięsem: bił krowy, cielęta; nie bez tego, aby głodny pies czegoś tam nie oberwał — kostka, flaczek, krew bydlęca. Zresztą, jeżeli już gdzie, to około karczmy można się spodziewać kości, których ogryzanie niewiele wprawdzie daje pożywienia, stanowi jednak nadzwyczajnie przyjemny sposób zabicia czasu. Czasem się spotykało pod karczmą małe dziecko, zostawione tu z kawałkiem chleba przez rodziców, używających w szynku: takiemu malcowi można bezkarnie chleb odebrać. Innym razem znowu, gdy się chłop w karczmie zabałamucił, nie szkodziło furę jego splądrować, zwłaszcza gdy wracał z jarmarku A czy to śpiącemu w stajni pod furą trudno wyciągnąć z kieszeni jaki zapasik? W ogóle pies nasz nie miał stałego sposobu do życia. Gdy się jako tako odżywił, wchodził nieraz do szynkowni, rozkładał się na samym środku
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.