brudnej izby i wypoczywał. Widywali go wszyscy w tem położeniu, zapomnieli, że był kiedyś psem w służbie Suchara, i mówili o nim z pewną względnością, jako o „psie karczmarskim“.
Miał teraz w sobie Kwiatek nieco, że tak powiem, publicznego charakteru: do nikogo nie należał, nikomu nie służył, a ogół go żywił — coś w rodzaju synekury przy instytucji finansowej. Nietylko nie miał obowiązku alarmowania ludzi obdartych, ale owszem, korzystniej było dla niego, jak i dla szynku, jeżeli takim bakę świecił: biedny najprędzej da jałmużnę i najchętniej się upija.
Pies zdawał się gruntownie pojmować istotę swojego bytu. Wszelkie łoskoty, zgiełki, turkoty, które między wiejskiemi psami wywoływały istną burzę zawziętego ujadania, nic a nic teraz nie obchodziły Kwiatka. W karczmie gościli zapewne nieraz i złodzieje i rozbójnicy; ale szynkarz nie pytał o legitymację nikogo, kto używał a płacił. Rzecz godna uwagi, że szynkarz Szmul, który psa nie wychował, ani nie kupił, nie karmił i wcale o niego nie dbał, odzywał się o Kwiatku wobec ludzi: „mój pies“. Widać, iż posiadanie psa pochlebiało próżności Szmula. Także Szmulowa i jej dzieci mawiały: „nasz pies“. Dziewka karczemna pozwalała sobie nawet
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.