ale stróż przypomniał sobie niedawne zdarzenie i ani myślał być gorliwym. Zakopał się w barłogu, leżał, a po głowie snuły mu się myśli, że po owym policzku ekonoma przez trzy dni miał twarz spuchniętą. Tym razem Kwiatek sam wykrył złodzieja, który, wyrwawszy deskę w ścianie szopy, dostał się wewnątrz. Pies z zażartem szczekaniem rzucał się do owej dziury, gdy naraz przestał szczekać, co Wargę bardzo zastanowiło. Ale się nie ruszył ze swojego legowiska i tylko niespokojny wzrok zwracał ku szopie. Księżyc tak jasno świecił, że stróż przy jego blasku widział z oddalenia wszystko, co się naokoło działo. I oto spostrzegł dobrze znanego gospodarza Suchara, który wyrzucony z szopy przez dziurę materjał kołodziejski zbierał i przerzucał za parkan, a Kwiatek mu asystował, merdając ogonem, jako swojemu dawnemu panu. — „Oo, kiedy Suchar, to co innego!“ — rzekł Warga, dźwigając się z barłogu, i począł złodziejowi bardzo przezornie zachodzić od parkanu, a kiedy był już blisko niego, zawołał:
— I nie wstyd was, takiego bogacza, kraść po nocy?
— Cichojże, głupi! — odrzekł Suchar. — Przecie ja od ciebie nie chcę darmo tego, co wezmę...
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.