piechotą. Jadące na saneczkach psy w ciasnocie tej żarły się między sobą nieustannie, a Warga walił je po łbach to pięścią, to biczyskiem, złorzecząc jednocześnie dziedzicowi, tym, którzy poddali myśl polowania, psom i stanowisku swemu. Kwiatek był nadzwyczajnie wesoły, pędził przed sankami z wzniesionym do góry ogonem, oglądał się tylko czasami, słysząc bolesne skomlenie psów, bitych przez Wargę. Wyglądał tak, jakby pojmował, iż dzisiaj chodzi o polowanie, a czerniejący w oddaleniu bór zdawał się go ciągnąć ku sobie. Stanęli już oto w lesie, a strzelcy też nadjechali niebawem i z nimi stary ogar-tropowiec.
Teraz naczelnik polowania, myśliwy zawołany, wydał komendę, według której Warga z psami i strzelcem leśnym udał się na oznaczone miejsce, gdy tymczasem myśliwi pozajmowali stanowiska. Puszczony tropowiec dał znak głosem i Warga też wypuścił psy swoje. Odyniec należał do tych wspaniałych okazów, których sam widok mówi, że myśliwemu potrzebna jest odwaga, krew zimna, nie mówiąc o zalecie celnego strzelania. Gdy się zerwał i poskoczył, tuman kurzawy śnieżnej zrobił się do koła niego. Psy z wściekłością poszły w pogoń i niebawem zmusiły do walki tego ostatniego mocarza naszej kniei.
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.