Zył sobie był raz niejaki Eugienes, obywatel ateński i — jak to Greczyn — na poły filozof, na poły poeta, zamiłowany w ćwiczeniach gimniczych, na wszelki wypadek dzielny żołnierz, a przytem wielki szałaputa — człowiek żyjący z dnia na dzień. Był uczniem Anaksagory, przyjacielem Sokratesa, wespół z Sofoklesem i Fidjaszem uczęszczał na uczty, które w domu swoim wyprawiała piękna i wytworna Aspazja z Miletu.
Wesoło spędził Eugienes młodość i lata dojrzałego męża: na rynku, w obozie, wśród przyjacielskich biesiad. Ani się spostrzegł, gdy nadeszła starość: osiwiał, wyłysiał, stracił zęby, zapały duszy ostygły, a miejsce ich począł zajmować sceptycyzm. Najgorsza, że go teraz srodze dławiła bieda, opuszczali przyjaciele, stare zaś nałogi życia nie ustąpiły. Usiłował był dostać się do prytanejonu, to jest