zrana, a zachodziło wieczorem. Pójdę z nią w bezcelową podróż, dopóki nas obojga szczęście nie znuży. Wtedy nastąpi zachód naszego słońca“.
Było to latem. W dolinie mgły białe zaległy, mroki padały na ziemię, ostatni ptak w krzewach dośpiewywał pieśni, około głów ich wałęsał się brzęczący chrabąszcz. Drzewa szumiały w górze i rysowały się na niebie, u dołu — warczący potok odbijał w swoich falach drżący promień najpierwszej z gwiazd. On rzekł: „Uczucia ludzkie mają swój rozwój i w ich przebiegu bywają wielkie chwile szału. Żar w sobie jakiś uczuwam, siłę uczucia niezwykłą, kocham cię potężniej i tak gorąco, jak nigdy dotąd“.
Mówiąc to, pieścił jej piękną rączkę i do ust przyciskał, a głowę jej uczuł na swojem ramieniu. Tylko niebo patrzyło na nich. Chciał objąć wpół kochankę, gdy mu nagle zniknęła w mroku, a w oddaleniu wśród plusku strumienia rozległy się te słowa: — „Głos przyrody wiedzie do wyzwolenia z pęt ideału, a przytem gotuje ruinę istotnego szczęścia, upadek!...“
Opuściła go żywa, pozostała w nim jednak jako widmo.
Wieczna potrzeba kochania jest we mnie i ta, co onę potrzebę wzbudziła. Będę z nią
Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.