Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakaż ona była piękna, gdy się oburzyła! Widzę jeszcze zapłonione te prześliczne lica, te łzy, których gorycz oczy jej wypaliła; jeszcze słyszę głos drżący, tak naiwnie gniewny, chociaż się z duszy jęk boleści wyrywał. Kroczy oto złamana, wlecze się raczej niż idzie, opuściła ręce, zwiesiła głowę, cierpienie ją przybiło, zgarbiło. Co się tam musiało dziać w tej duszy?
W moim romansie jest to najpiękniejszy rozdział. Wiwisekcja!... Drogo ją kosztuje! Psyche, przebacz mi łzy swoje! Musiałem cię widzieć płaczącą, chociaż każda łza twoja padała mi na serce, jak roztopiony ołów. Zawsze jesteś piękna, ale płacząc, byłaś jeszcze daleko piękniejsza.
Niejedno mi pozostało w pamięci... Ach, ten ranek szczęśliwy, jaki był wspaniały, kiedyśmy oboje, upojeni rozkoszą, opuszczali swoją ustroń miłości! Słowiki już umilkły, hymny skowrończe rozlegały się pod niebem, brylanty rosy pokrywały ziemię, a przecudny różowy brzask dnia, rozlany po obłokach, stanowił jakby ostatnią pieśń w poemacie, któryśmy wspólnie utworzyli.
Ja ją nauczyłem kochać, gdy, napawając oczy jej wdziękami, otrzymałem pierwszy pocałunek z ust dziewiczych, podobnych do kwiatu róży, która dopiero co z obsłonek