śle przywiązany do mojego boku, w głębokiém milczeniu oczekiwał końca tak wielkiego poruszenia umysłu mojego w owym ogrodzie.
Gdy więc z najskrytszego gruntu serca, głęboka moja rozwaga wywiodła całą nędzę moję, i zgromadziła ją przed oblicze sumienia mojego; powstała stąd wezbrana i straszliwa burza przeciążona deszczem łez rzewliwych. Abym dozwolił wylać się jéj z całym grzmotem nawały, wstałem i odszedłem od Alipiusza. Samotność więcéj jeszcze ułatwiała płaczowi mojemu; oddaliłem się w takiéj odległości, aby jego nawet obecność, nie była mi uciążliwą.
Jak opłakany był wtedy mój stan, poznawał to Alipiusz: nie wiem jakie wyrzekłem słowo, którego brzmienie wydało głos już płaczem wezbrany, i tak odszedłem. On zaś w głębokiém zadumieniu pozostał na tém miejscu gdzieśmy siedzieli. Odszedłem pod figowe drzewo, nie wiem jak rzuciłem się na ziemię i rozpuściłem wodze łzom; wytrysnęły więc z oczu moich strumienie łez jakby krew z przyjemnéj tobie ofiary. I mówiłem do ciebie nie w tych wyrazach, ale w tym sensie: „Ale ty Panie dopókiż[1]? Dopókiż o Panie zapominasz mię do końca[2]? Nie wspominaj starych nieprawości naszych[3].“ Czułem dobrze, jak silnie byłem niemi związany. Wołałem wśród rzewnego łkania: O dopókiż? dopókiż tego będzie? Jutro! i jutro?.. Dla czegóż nie teraz? dla czegóż w téj godzinie méj sromoty nie zakończę?
Mówiłem te słowa i płakałem w goryczy skruszonego serca mojego. Owo nagle z sąsiedniego domu słyszę wy-