Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/116

Ta strona została skorygowana.

Najprzód jużem przeciągnął na swą stronę jenerała, a zwycięztwo nad tym wojakiem przyszło mi bez wielkiej trudności. — Pod pozorem, że ojciec mój, margrabia de Flammaroche, służył w gwardyi przed 1830 rokiem, rozwodziłem się nad urokiem monduru wojskowego i nad mem powołaniem do wojska... Opowiadałem, że od dziecinnych lat począwszy, pragnąłem obrać sobie ten szlachetny zawód, ale że musiałem poświęcić swoje marzenia gorące miłości synowskiej, ponieważ matka trwożyła się na samą myśl samotności, w jakiejby się znalazła po moim odjeździe...
Wzruszony, zachwycony, jenerał wyściskał mi ręce i opowiedział mi o swoich kompaniach. Po opowiadaniach bez liku o przeróżnych bitwach, czego słuchałem z godną podziwu cierpliwością, p. de Franoy wpadł w rozmowie na konie. Na tym gruncie mocnym się czuję, to też poczciwiec, pomimo długoletniego doświadczenia nie zapędził mnie „w kozi róg“. Zadziwiłem go, olśniłem, zachwyciłem, bo popisując się memi wiadomościami specyalnemi, zawsze miałem na uwadze przyznać mu najzupełniejszą słuszność. Pod koniec obiadu, ślepym chyba trzeba było być, ażeby nie poznać, że uważa mnie najwidoczniej za ideał na zięcia... Może pana za długo zająłem sobą — rzekł do mnie wstając od stołu. — Wrócimy jeszcze do naszej rozmowy, która jest niewyczerpaną... (nie wyczerpaną oj!..) Teraz ustępuję panu damom...
Korzystają z pozwolenia, zbliżyłem się do baronowej i do przyszłej margrabiny, błysnąłem tym naturalnym dowcipem, jaki mi zbyt pobłażliwi przyjaciele raczą łaskawie przyznawać... Postarałem się zwłaszcza