Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

Nareszcie wybiła północ. Berta drgnęła, wstała z fotela, przystąpiła znowu do okna i wychyliła się, ażeby rozejrzeć się dokoła. U pana de Franoy już się nie świeciło. W domu, w ogrodzie, w okolicy, wszędzie panowała cisza. Księżyc, płynąc po widnokręgu; oświetlał jeszcze wierzchołki wyniosłych drzew, ale głęboka ciemność ogarniała aleje, trawniki, mury.
Zapewne Sebastyan już przybył,
Panna de Franoy, drząca ale zdecydowana, wyszła z pokoju, minęła garderobę, i schodami o których wspominaliśmy, dostała się do ogrodu i szybko podążyła ku altanie, gdzie czekać miał na nią młody oficer.
Winną się nie czuła. Usprawiedliwiała się sama przed sobą naiwnym sofizmatem, że idzie nie na schadzkę miłosną, ale dla spełnienia aktu poświęcenia. Czyż mogła głuchą pozostać na rozpaczliwe wołanie tego, którego kochała i odmówić mu przyjścia z pomocą, nie dowiedziawszy się nawet, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i jak je można zażegnać?
Berta zadawała sobie to pytanie i odpowiadała na nie przecząco. Bezwątpienia winną była, ale kto z najsurowszych sędziów miałby odwagę potępić biedne dziecko? Ktoby przynajmniej nie wziął pod uwagę okoliczności łagodzących?..
Z zamku do altany odległość była niewielka i prędko też została przebyta.
W chwili, gdy dziewczę wchodziło we drzwi altany, opięte bluszczem i powojem, czyjaś ręka rozpalona pochwyciła jej dłoń i głos tłumiony wzruszeniem, szepnął jej do ucha:
— Przyszła pani... A ja zaledwie śmiałem mieć nadzieję...