Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

Nagle księżyc, wynurzywszy się z po za chmur, blademi promieniami oświetlił okolicę.
Porucznik machinalnie poszukał oczyma szyldwachów. Dwóch stało ich na straży, ze strzelbą w ręku, opartych o pnie palm. Cisza na zewnątrz panowała głęboka.
Sebastyan począł jednak rozglądać się po oazie i oto spostrzegł naraz coś tak osobliwego, tak zagadkowego, że aż oczy przetarł, chcąc się przekonać, czy nie śni...
Dokoła oazy, jak wiemy, rozciągał sie zagajnik, krzaki przeróżne i palmy karłowate.
Zarośla te leżały od domu zaledwie w odległości strzału karabinowego i oddzielone były odeń wysoką trawą i kaktusowemi krzewami.
Sebastyanowi zdawało się, że jakieś niewyraźne postacie wysuwają się z zagajnika i pełzną wśród zasłaniających je chwastów. Postaci tych było dużo i skoro jedna znikała, zaraz ukazywała się inna. Rzekłbyś, jakiś korowód duchów.
A. wszystko to się działo w oczach szyldwachów, którzy zdawali się nic nie widzieć. Dziwaczność, fantastyczność tego zjawiska przykuła porucznika na miejscu. Nie mógł się ruszyć, osłupiał.
Chmura zakryła księżyc, z nim nastały ciemności. Sebastyan nic już nie był w stanie rozpoznać, a jednak nie przestawał patrzyć.
Za kilka sekund znów zaświecił księżyc. Pochód dziwacznych postaci nie ustawał, przybywało ich coraz więcej, a wśród tych zagadkowych widziadeł tu i owdzie migotały punkciki, jakby od połysków metalicznych.