Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

wytłumaczysz, o co chcesz ich prosić i nie wątpię, że zgodzą się z całą uprzejmością.
— Tacy przyjaciele jak ty, żeby się na kamieniu rodzili... — odpowiedział margrabia. — Dziękuje ci wicehrabio.
Zostawmy Gouliana de Flammaroche, porozumiewającego się z przyszłymi sekundantami swymi, a udajmy się za Sebastyanem, pędzącym drogą z Baumes-les-Daumes do Cusance.
Jak słusznie zauważył podprefekt, burza już wisiała nad ziemią.
Powietrze było ciężkie i przesycone elektrycznością. Wiatru ani trochę, liście na drzewach nie ruszały się wcale, jakby skamieniały. Cisza zupełna, cisza przed nawałnicą. Księżyc wyzierający zaledwie z poza ciemnych chmur, wyglądał jak fantastyczna łódź srebrna pośród czarnych raf.
Sebastyan galopując, jak jeździec z balad staroświeckich, pośród tumanów kurzawy, wzbijającej się z pod kopyt końskich, przypomniał sobie mimowolnie tę noc afrykańską, kiedy rozegrał się dramat w domku beuduińskim.
— Szczęśliwe to były czasy! — pomyślał — co dzień spokojnie, bez trosk, stawiałem czoło śmierci, śmierci godnej żołnierza... Serce wolne i wesołe otwarte było dla wszelkich nadziei... Nie znałem tych mąk bez nazwy, które mnie pożerają teraz... A jednak i te cierpienia nawet — dodał — drogie mi są, bo cierpię za Bertę... Lepiej za nią umrzeć, niżeli jej nie kochać... Gdybym ją miał utracić, wolałbym wcale nigdy jej nie poznać...