Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

tura zda się odżyła po deszczu, od dawna upragnionym. Poranek był cudny.
Sebastyanowi gorączka paliła krew, znużony był niezmiernie. Nie miał jednak żadnych złych przeczuć, nie doznawał wcale niepokoju.
Ileż to razy stawał do pojedynku. Zawołanym fechtmistrzem nie był, ale znał się wybornie na szpadach, umiał się na nie bić doskonale. Pojedynek zresztą wydawał mu się tylko zabawką, gdy tylekroć patrzał w oczy śmierci wśród walki, wśród kul arabskich, dokoła niego padających.
Słyszeliśmy, jak młodzieniec, rozstając się z panną de Franoy, mówił do siebie:
— O ósmej zabiję margrabiego de Flammaroche...
Ale myśli jego podczas gorączkowej bezsenności uległy dziwnej zmianie. Teraz namyślił się, że niema się czego obawiać rywala, ponieważ Berta nie mogłaby się dać nakłonić do małżeństwa, odtąd niemożliwego. Teraz wcale już nie pałał nienawiścią ku Goulianowi i bynajmniej nie pragnął jego śmierci. Żałował nawet, że wyzwał tego szlachcica, chociaż nic w świecie nie mogłoby go zniewolić do cofnięcia wyzwania.
Postanowił jednak wstrzymać pojedynek przy pierwszej krwi przeciwnika.
Przy wjeździe do wsi Cusance młody oficer popędził konia. Dojechawszy do kościołka, obejrzał się na zamek. W oknach spuszczone rolety zdawały się wskazywać, że wszyscy jeszcze śpią.
To, co się stało w pawilonie, nie budziło w nim wyrzutów sumienia.