Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

Nie chcąc wcale zabić Gouliana, postanowił go zmęczyć i potem skorzystać ze sposobności, ażeby mu zadać lekką ranę.
Zgodnie z tem postanowieniem, zastawiał się szpadą, jakby murem żelaznym i z godną podziwu zręcznością odbijał wszelkie niebezpieczne pchnięcia.
Goulian zdumiony i zmieszany tym biernym oporem, po za którym spodziewał się jakiejś zasadzki; gorączkował, złościł, denerwował się coraz bardziej i zaciskał zęby, policzki mu pałały, grube krople potu wystąpiły na czoło a oddech stawał się syczący.
Ogarniało go zmęczenie.
Sebastyan zaś, nawet wzruszonym nie był i lekki uśmiech podnosił mu górną wargę.
Goulian spostrzegł ten uśmiech i wziął go za nowe naigrawanie.
Wściekłość wzmogła się w nim. Podwoił wysiłki. Szpada jego migotała jak błędny ognik, szukając przejścia do serca nieprzyjaciela.
Sebastyan, oślepiony migotaniem żelaza, przy setnym bodaj ciosie, zasłonił się zapóźno. Ostrze szpady Gouliana zagłębiło się nieco w jego ramieniu.
Rana nie była wcale poważną, ale krew pociekła i zbroczyła rękaw u koszuli.
Sekundanci natychmiast się wdali i walka została przerwana. Stwierdzono bardzo prędko, że rana była tylko zadraśnięciem i Sebastyan nalegać począł, ażeby zaraz przystąpić w dalszym ciągu.
Widok krwi własnej sprawił na oficerze zwykłe wrażenie, bardzo naturalne. Teraz on się czuł podnieconym. Zrozumiał, że mało brakło, ażeby szpada margrabiego. zamiast ramienia, przeszyła serce. On