Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/195

Ta strona została skorygowana.

— O! aż nazbyt pojmuję! rzekł smutnie doktór; pochylając głowę — zapewne to nieszczęśliwe dziecko ma rodziców?
— Ojca ma, zacnego starca, który ją uwielbia, ale skonałby ze zmartwienia, przeklinając ją, gdyby się dowiedział o jej hańbie!
— Hańbę tego rodzaju można jeszcze zatrzeć.... Uwodziciel może naprawić swą zbrodnię i chyba musiałby być podłym nikczemnikiem, gdyby tego nie chciał uczynić...
— Uwodziciel nie żyje! — głucho odparła Blanka, — Mnie tylko samej pozostaje bronić jej, ratować...
— A ja, baronowo!.. — zawołał doktór. — Mnie to już za nic masz?
— Pan!.. — podchwyciła młoda kobieta ździwiona.
— Naturalnie i chociaż stary, przydam się jeszcze na coś, chcę także coś wziąść na siebie... Ubiegam się o wspólny udział z tobą, baronowo, w tym dobrym uczynku...
— Dziękuję panu z całej duszy... Ale cóż pan chcesz uczynić?..
— Uczynię wszystko, o co prosiłabyś pani ze drżeniem lekarza młodszego, nie będąc nadto pewną, czy zdoła dochować tajemnicy... Przyjdę z pomocą w chwili potrzebnej... znajdę dla dziecka schronienie i będę się niem opiekował, czego pani nie mogłabyś czynić bez wielkiej dla siebie kompromitacyi... Zresztą, wszystko się zrobi...
Pani de Vergy przejęta do głębi duszy, wzruszona do łez, schwyciła ręce starca, ten ucałował ją z czułością iście ojcowską, mówiąc: