Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

Ozwało się ciche kwilenie, natychmiast stłumione przezorną lecz delikatną ręką.
Dziecko przyszło na świat. Urodził się syn.
Płacz niemowlęcia, ledwie dosłyszalny, ocucił młodą matkę.
— O! — szepnęła — dajcie mi... To moje dziecko... To moja dusza... Dla niego cierpiałam... dla niego cierpieć będę... Ale je kocham... Kto wie czy je potem zobaczę jeszcze kiedy... Podaj mi je, doktorze... Pozwól, niech je ucałuję...


∗             ∗

W godzinę później, przynajmniej na trzy godziny przed świtem, doktór opuścił mieszkanie baronowej, wyszedł na dół bocznemi schodami, a potem przez ogród i małą furtką zapuścił się w małą uliczkę.
Pod ciężkim płaszczem niósł na ręku niemowlę, ciepło zatulone.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Ledwie widać było drogę. Doktór szedł jednak krokiem pewnym i prędkim, pomimo podeszłego wieku i zmierzał przez uśpioną wioskę ku małej kolonijce, odległej o kilka wiorst od Saint-Juan i położonej wśród ślicznych wzgórz leśnych, nieopodal od opactwa, założonego przez trapistów.
Im bardziej zbliżał się doktór do tego folwarczku, tem wyraźniejsze stawało się dlań szczekanie psa podwórzowego.
— Dzielnego stróża ma ojciec Wawrzyniec — pomyślał sobie — nikt mu owiec nie ukradnie.