Wszedł już między domostwa. W oknach dworku było zupełnie ciemno. Pies zamknięty w oborze, już nie szczekał ale wył, poczuwszy obcego.
Doktór podniósł z ziemi kamień i uderzył nim we drzwi dworku pięć lub sześć razy tak mocno, że musieli go chyba usłyszeć domownicy.
Upłynęło kilka minut, potem dało się słyszeć ciężkie stąpanie człowieka, snać w grubych sabotach i głos zachrypnięty odezwał się:
— Kto tam?
— To ja, ojcze Wawrzyńcze...
— Co za ja?
— Doktór Fangel...
Odezwał się wesoły okrzyk, z temi potem słowy:
— Zaraz panie doktorze, zaraz mój drogi zbawco, zaraz, tylko zapalę latarkę...
Potarł zapałkę, zgrzytnęły zasuwy, drzwi się otworzyły i doktór wszedł do obszernej izby, służącej za kuchnię i za jadalnię.
Ojciec Wawrzyniec, który stał przed nim nawpół tylko ubrany, był to mały staruszek łysy, pomarszczony jak pieczony kartofel, a na twarzy jego malowało się w tej chwili radosne ożywienie. Szerokie bezzębne usta śmiały się od ucha do ucha.
Dwadzieścia lat przedtem, ojciec Wawrzyniec osądzony już na śmierć przez doktorów z Baume-les-Daumes, miał już umrzeć jak mówiono, za lada godzinę.
Tymczasem doktór Fangel, który przypadkiem znalazł się wtedy na folwarku, usłyszał o chorym, przybiegł doń sam i uratował.
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/206
Ta strona została skorygowana.