Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

szała nic, co do niej mówiła kuzynka dla rozerwania jej myśli.
Kiedy turkot obił się o jej uszy, o mało co nie zemdlała, ale zebrała wszystkie siły i, podniósłszy się z krzesła stała nieruchomo, z ręką przyłożoną do serca, którego gwałtowne bicie starała się powstrzymać.
Wesoły szczebiot dzieci, głosiki ich srebrne, wybuchy śmiechu, dały się słyszeć w sieni i wydały się Bercie melodją jaknajbardziej harmonijną na całem świecie.
Otworzyły się drzwi.
— Szanowne panie — odezwał się doktór Fangel — przedstawić mam paniom dwóch moich małych towarzyszów, z któremi zapewne rade będziecie zabrać znajomość.
Bracia mleczni weszli razem do pokoju, bez zadnej oznaki nieśmiałości. Dzieci szczęśliwe rzadko bojaźliwemi bywają.
Tego samego byli wieku, tego samego wzrostu i tak samo ubrani.
Nie wiem, czy to co nazywają „głosem krwi“, istnieje, ale wiem dobrze, że Berta ani na chwilę nie zawachała się poznać, który z chłopców jest jej synem, a który synem kolonistki.
Rzuciła się ku Armandowi, jak pantera, której chcą zabrać jej małe.
Porwała dziecko, podniosła je z ziemi w górę i trzymając je w objęciach, uciekła do sąsiedniego pokoju, ażeby je choć sama mieć, ażeby się nań napatrzeć, ażeby się go nacałować.
Armand nie opierał się jej, trochę ździwiony, trochę osłupiały, ale wcale ani niespokojny, ani nieprzestraszony.