Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/223

Ta strona została skorygowana.

Powieki nieco zmęczone przysłaniały na wpół oczy, o spojrzeniu żywem i otwartem. Usta były jak najprawidłowszej formy, wargi mocno czerwone, oznaka zdrowia, zakrywały piękne zęby.
Postawę miał jeszcze młodzieńczą; strój skromny, ale pełen elegancyi.
Przy pętlicy surduta dawała się spostrzegać, choć nieznaczna wstążeczka legii honorowej,
Dżentelman ten, bez zarzutu dosiadał konia angielskiego rzadkiej urody.
Służący nosił na sobie liberyę niebieską, a na guzikach jej, widniał herb z koroną hrabiowską.
— Zdaje mi się, że tego pana po raz piewszy spotykamy na naszych przejażdżkach... — rzekła pani de Vergy do Berty.
— Tak, chyba... — odparła ta z roztargnieniem.
— Jakże on ci się wydał?
— Nie wiem...
— Przecie go widziałaś?..
— Tak, ale mu się nie przyglądałam...
— No, ale chyba widziałaś jakie mieli konie wspaniałe!
— I koniom także się nie przypatrzyłam... Wśród tych widoków, jakie nas otaczają, przyznaje ci się, że patrzę tylko na omszałe drzewa, na szczyty śnieżyste, na stare jak świat skały, na szumiące potoki i lazury niebios... W porównaniu z tem, to tak mało znaczy ładny koń i ładny jeździec, bo zapewne ten pan jest przystojnym młodzieńcem.
— Bynajmniej, moja droga... — odpowiedziała baronowa — to już wcale nie młodzieniec, ale co do piękności, jeśli nie jest piękny, to przynajmniej jakiś