Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/242

Ta strona została skorygowana.

— Wiedziałeś pan! — powtórzył szlachcic tonem pewniejszym, skutkiem powstającej w nim nadziei — i zachęcałeś mnie pan do przyjazdu w te strony... upoważniłeś mnie pan do bywania codzień... do spacerów z panną de Franoy...
— A dlaczegóż miałbym czynić inaczej? — zapytał jenerał — musiałem być logicznym, skoro w zupełności sprzyjałem pańskim planom?..
Te słowa przejęły Henryka de Nathon radością tak głęboką, tak wzruszającą nadmiernie, że zbladł i zdało mu się, że w nim serce zamiera.
— Czym dobrze słyszał, jenerale, czy zrozumiałem? — wyszeptał — Mogę wierzyć? mogę mieć nadzieję?
— Powinieneś pan wierzyć temu, co powiedziałem ci na początku naszej rozmowy, że gdyby szczęście pańskie zależało odemnie, byłbyś szczęśliwy... Co do nadziei.. E! mój Boże! ja im granic nie zacieśniam...
— Więc pan się zgadza na moją prośbę?
— Ja, z całego serca! Dzień, kiedy zostaniesz: pan mężem mej córki, kiedy cię nazwę swoim synem, będzie najpiękniejszy w mem życiu... Ale potrzeba ci jeszcze innego przyzwolenia... ono niezbędniejsze od mego... Trzeba, ażeby się Berta zgodziła... Sprzymierzeńcem twoim jestem, ale za nic w świecie nie chciałbym swej woli narzucać kochanemu dziecku, choćbym nawet był pewien, że mu dam przez to szczęście... Nie chcę też bynajmniej wpływać na nią radami, w których widziałaby oznakę mych życzeń... Niech ma zupełnie swobodną wolę i jeżeli ma się zgodzić, niech sama z serca się zgodzi... Pomów pan