Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/247

Ta strona została skorygowana.

— Więc chce pan ze mną pomówić? — podchwyciła panna de Franoy.
— Tak, pani...
— Czy to w jego imieniu... czy w swojem?..
— W swojem...
— Słucham więc pana, panie hrabio — szepnęło dziewczę, z jakimś nieokreślonym lecz wymuszonym uśmiechem. — Nie byłabym kobietą, gdybym nie była ciekawą dowiedzieć się, co mi ma pan do powiedzenia... Z twarzy pańskiej widzę, że to ma być jakaś tajemnica... Czy się mylę?..
Berta wyrzekła te ostatnie słowa z udaną wesołością, ale niepokój w spojrzeniu, drżenie głosu, bynajmniej nie licowały z tą ponurą trzpiotowatością.
— Nie myli się pani — odrzekł Henryk. — Rzeczywiście wyjawić mam pani tajemnicę...
I dodał tak cicho, że Berta raczej odgadła, niż dosłyszała te słowa:
— Tajemnicę mojego serca!..
Odkąd p. de Nathon wszedł do kiosku, panna de Franoy była bardzo blada. Teraz poczerwieniała.
Henryk zadaleko już zaszedł, ażeby mógł się cofnąć.
Mówił więc dalej:
— Kocham cię pani... Czyś pani tego nie odgadła? Kocham cię miłością niezmierną, której wyrazić nie zdołałyby najwymowniejsze nawet wyrazy... W pani me marzenia o przyszłości, me nadzieje szczęścia... Byłem zarozumiały... teraz mam tylko jedno pragnienie, ażeby pani powierzyła mi starania o swej przyszłości... Pragnienie to, znane jest ojcu pani i on je w zupełności pochwala... Powiedział mi, że z ocho-