Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/302

Ta strona została skorygowana.

nieco przechyloną, oczyma utkwionemi w kwiaty dywanu, pogrążyła się w myśli.
Około godziny drugiej, Herminia wstała od fortepianu.
— Czy idziemy dokąd, mamo? — spytała.
— Nie, moja droga — odrzekła Berta.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mi się ruszać z domu.
Herminia skrzywiła się jak rozkapryszone dziecko,
— E! mameczko, to wcale nie racya! — podchwyciła. — Dzisiaj tak ładnie! Słońce tak wesoło świeci... A przytem mameczka obiecała margrabinie de Montlonis, że dzisiaj będę u jej córek... Czekają mnie niezawodnie.
— A prawda... — odparła Berta z uśmiechem — nie można im robić zawodu, ptaszka mego w klatce nie zatrzymam... Czy jest jaki powóz zaprzężony?
Herminia zbliżyła się do okna.
— Jest, faetonik.
— No, to włóż kapelusz, każ się zawieść do margrabiny i ucałuj odemnie Laurencyę i Martę.
— Najprzód ciebie mateczko ucałuję! — zawołało dziewczę uradowane, zarzucając ręce na szyję matczyną — jakaś ty dobra, mameczko!
Herminia wybiegła z salonu i w dwie minut później powóz wyjechał z dziedzińca.
Berta odetchnęła, jakby doznając ulgi.
Mogła więc sama przyjąć Armanda. Zdawało jej się, że przy takiem sam na sam, spotkanie będzie łatwiejsze, że nie mając świadków, będzie się czuła mniej skrępowaną.