Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/325

Ta strona została skorygowana.

— Pewnego dnia... było to tutaj, w tym salonie... Henryk, wsparty na ramieniu Armanda, mówił do niego tak dobrotliwie, jak ojciec do swego dziecka... Uśmiechał się do niego... W oczach jego widniała szczera życzliwość. W duszy mej rozjaśniło się nagle, jak od błyskawicy... Zdało mi się, że na tle ciemnem przed sobą widzę te ogniste zgłoski: „Czy on by go tak kochał, gdyby wiedział, że to mój syn?“ — Rozdarła się zasłona... Położenie moje przedstawiło mi się takiem, jakiem jest... Zarumieniłam się ze wstydu!... Zbrzydłam sama sobie!...
Teraz rozumiesz, Blanko, rozumiesz mnie? Armand, to dziecko zbrodni, której choć niewinna, jestem jej ofiarą, to dziecko, które poczucie wstydu kobiety uczciwej, świętemi związki połączonej z człowiekiem uczciwym, nakazywałoby na zawsze oddalić odemnie, Armand jest tutaj codzień, o każdej godzinie, a obecność jego to przecie zniewaga dla tego, którego noszę nazwisko!... Żonami wiarołomnemi pogardzają. Ale one mają choć jedno usprawiedliwienie, namiętność... A czemże ja się mogę usprawiedliwić, ja, co oszukuję tak człowieka, którego uwielbiam?.. Cobyś powiedziała o występnej żonie, która męża całuje ustami, ciepłemi jeszcze od pocałunków kochanka?.. Podłą jest, nieprawdaż?.. Otóż, kiedy Henryk mówi przy mnie, że kocha Armanda jakby był jego ojcem, a ja słucham tego blada i milcząca, wtedy ja także jestem nikczemną, a może jeszcze nikczemniejszą!..
Dlatego cierpię, Blanko!.. dlatego duszę się!.. dlatego obumieram!..
Hrabina zamilkła.