Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/366

Ta strona została skorygowana.

— To wcale nie kaprys, wierzaj mi! Nie dla swojej przyjemności tam pójdę... Bal Opery będzie dla mnie przedsionkiem lasku Bulońskiego...
— Pojedynek?...
— Spodziewam się... mam nadzieję...
Usłyszawszy powyższą rozmowę, pani de Nathon, zdjęta niewysłowioną boleścią, uczuła się blizką zemdlenia i poczęła drzeć cała, ale chciała wysłuchać wszystko do końca, zebrała więc wszystkie siły i słuchała dalej.
— Miałem cię za nieprzyjaciela pojedynków...— podchwycił wicehrabia.
— Nie myliłeś się... jestem nim, jak każdy rozsądny człowiek musi nim być... Ale niestety zna się o tem tylko takie piękne teorye... ale gdy się nadarzy sposobność, idzie się na miejsce spotkania ani mniej, ani więcej, jak ci, na których szaleństwo piorunowało się właśnie... Ładna to rzecz teorja, mój drogi, lecz bardzo niepraktyczna... Co, jako zasada teoretyczna, nazywa się „filozofią“, w życiu praktycznem zwie się „nikczemnością".
— Tak, niestety, to prawda!... Ale wróćmy do ciebie... kto się poważył ci ubliżyć?...
— Nikt... Przeciwnik mój nie zna mnie wcale i wyzwanie pójdzie odemnie...
Daramnie usiłuję zrozumieć...
— Zaraz ci pomogę... Nie byłeś wczoraj na Włochach .. Przynajmniej nie widziałem cię...
— Spędziłem wieczów w ambasadzie angielskiej.
— Ja, jak zwykle, miałem miejsce w orkiestrze... zaraz za moim fotelem siedział jakiś pan wyorderowany, lat czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu, wyele-