Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/387

Ta strona została skorygowana.

wyprawiasz, z któremi wcale ci nie do twarzy i wyglądasz pan, jak pies na łańcuchu.
— Bo mam do tego powód... Nie wiem doprawdy, co mnie w tym domu jeszcze trzyma.
— Co! — wykrzyknęli wszyscy biesiadnicy.
— Miałem na dzisiejszy wieczór różne projekty. Wszak dzisiaj jak wiecie, są zapusty... Przepyszna schadzka... ładna i dystyngowana kobietka, dalibóg... Używalibyśmy sobie, co się zowie, na balu „pod Kogutem“... Wynająłem dla siebie kostjum... Rozkosze wyciągały do mnie objęcia... Ani pomyślałem o panu... A tu panu mojemu strzelił jakiś kaprys do głowy... Bęc! wszystko poszło do djabła!
— Jaki kaprys! — spytała Fanny.
— Wierzyć się nie chce... Pan Fangel, który, odkąd z nim jestem, nigdy się nie wtrąca co robię wieczorem i bardzo słusznie, dziś kazał mi przyjść o północy, ażeby go ubrać, bo wybiera się na bal do Opery!
— Na bal do Opery!! — powtórzyła pierwsza panna służąca, trącając łokciem Julcię dla zwrócenia jej uwagi. — Ale z tego, co słyszę zawsze, to pan Fangel wcale nie ma gustu do takich zabaw.
— Ale nie ma, nie cierpi tego... Kiedym usłyszał, osłupiałem! Mój pan na balu w Operze, to tak jak jabym poszedł na kazanie! Co go u djabła tam ciągnie?
— Widzisz, jak się to dziwnie składa — szepnęła Fanny, potem nachylając się ku pięknemu Augustowi rzekła do niego pocichu: Jeden z moich kuzynów jest pierwszym subjektem w wielkiej dystylarni... podarował mi na Nowy rok kilka flaszek z wybornym