Nieszczęsna Berta zrozumiała, że siły opuściłyby ją, gdyby trzeba jej było iść pieszo aż na ulicę Pelletier.
Już chwiała i potykała się na każdym kroku, kiedy dał się słyszeć turkot karetki i jakiś głos zakatarzony krzyknął:
— Nie potrzebuje pani karetki!.. Księżna taką nie jeździ... Siadaj pani...
Była to licha karetka, jakie tylko mogą jeździć w nocy, bo przy świetle dziennem wyglądałaby zbyt rażąco, zbyt nędznie. Woźnica, stary człowiek, o twarzy pijackiej, czerwonej, trędowatej, miał na sobie płaszcz ceratowy, poplamiony, powycierany, który zapewne należał przed piętnastu laty do jakiegoś stangreta z arystokratycznego domu, jak świadczyło o tem pozostałych jeszcze parę guzików liberyi.
Zatłuszczony, pomięty kapelusz wysoki, uzupełniał ten strój należycie.
Pani de Nathon skinęła ręką. Zajechał przed chodnik.
— Gdzie pojedziemy? — zapytał.
— Na bal do Opery... — odpowiedziała hrabina.
— Ho! ho! wiem! — parsknął woźnica głośnym śmiechem. — Znam cię maseczko... Hajda! kankaniku!.. Wio! stara! wio!
Przy tych ostatnich wyrazach smagnął biedną wychudłą szkapę przy dyszlu.
Powlokło się zwierzę, potoczyła się karetka i po niejakim czasie nieopodal od rzęsisto oświetlonego gazem przedsionku teatru, przed którym utrzymywali porządek żandarmi na koniach.
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/396
Ta strona została skorygowana.