Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/397

Ta strona została skorygowana.

Powozy posuwały się w prostej linii, zwolna, jeden za drugim, tłum pieszych tłoczył się, pospólstwo przyglądało się z boku, przypatrywało się maskom, śmiało się, żartowało, krzyczało.
Woźnica ciężko zwlókł się z kozła i wsunął głowę do karetki.
— Moja księżniczko — rzekł — płacić trzeba teraz... taki rozkaz... jak się zajeżdża... żandarmi nie pozwalają stać.. pasażer wysiada, a ty jedź sobie zaraz do djabła!.. Taksę znasz pani... za kurs po północy trzy franki... no i na piwo, co łaska.
Pani de Nathon sięgnęła ręką do kieszeni i drgnęła od stóp do głowy. Bolesne upokorzenie przyłączało się jeszcze do jej wszystkich cierpień! W kieszeni nic nie miała. Ubierając się prędko, zapomniała wziąść portmonetkę, którą położyła na kominku w swoim pokoju.
— Biorę was na godziny — wyjąkała, czerwieniąc się pod maską — przyjdę tutaj po balu i hojnie będziecie zapłaceni, bądźcie pewni.
— Ha! dobrze, moja księżniczko.. Poczekam choćby do południa... ale najprzód niech pani da to, co się należy... Trzy franki za kurs po północy i na piwo...
— Teraz nie mogę wam zapłacić... — odparła Berta — zapomniałam portmonetki...
— Fiu! fiu! my to znamy... ale taka blaga już nie popłaca... stary kawał!.. Dawaj pani pieniądze do kroć tysięcy djabłów... albo się grubo pośmiejemy!..
— Powtarzam panu — szepnęła drżąco Berta — że niepodobna mi uiścić się panu w tej chwili, ale przyrzekam, przysięgam panu, że tej nocy jeszcze do-