Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/400

Ta strona została skorygowana.

— Weź pan ten klejnot!. Teraz chyba możesz pan czekać, nie bojąc się.
Woźnica jął w ręku obracać bransoletkę na wszystkie strony, świecącą różnokolorowemi ogniami.
— No tak — rzekł trochę udobruchany — świeci się bestyjstwo!.. Ileż to może być warte?
— Sześć tysięcy franków... — odparła Berta.
— Sześć tysięcy franków — powtórzył przekpiwając a może o grosz mniej, moja mateczko!.. Szeląga złamanego niema w kieszeni a na łapce po sześć tysięcy!.. A juści!.. Czemu nie sto tysięcy dukatów... Ja się na tem nie znam, ale to musi być szkło!..
— Co! Sądzisz pan?.. — przerwała hrabina zdumiona.
— Sądzę... sądzę... Ba! czego to w tych czasach nie fabrykują!.. Ha! nic nie ma, kto nic nie ryzykuje... Zawsze sześć franków to warte... Niech pani wysiada.. Poczekam godzinę, a jeśli mnie napastować będą policjanci, powiem im, że moja pasażerka zajada w kawiarni... Masz pani mój numer...
Mówiąc to, otworzył drzwiczki. Pani de Nathon wyskoczyła, przecisnęła się przez tłum i wśród drwinek i żartów, z jakich i jej się dostało, o mało co nie wpadłszy pod konie powozu, znalazła się nareszcie w przedsionku teatru Opery, sama nie wiedząc jak.
Kontroler ją zatrzymał. Nie miała biletu...
Wymieniła numer loży, jaką zwykle zajmowała z mężem, a ponieważ po eleganckim dominie weneckiem, łatwo było poznać kobietę z wielkiego świata, bileterzy skłonili się przed nią i przepuścili.
Z trudną do uwierzenia szybkością przebiegła stopnie szerokich schodów i wpadła w tłum czarnych