Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/417

Ta strona została skorygowana.

— Proszę wielmożnej pani... — rzekł.
I urwał.
Czuł się wyraźnie onieśmielony we wspaniałym salonie, on, co tak był śmiałym i pewnym siebie na ulicy.
Stał, rozdziawiwszy gębę.
— Czego chcecie? — spytała hrabina, usiłując być jaknajzupełniej spokojną.
— Pani hrabina zapewne mnie nie poznaje? — Odezwał się nareszcie przybyły.
— I owszem, poznaję pana.
— No, to musi pani domyślać się, że przychodzę o ten klejnocik... Psia kość z przeproszeniem pani, tom się dopiero wyczekał, aż mnie mrowie przechodziło, jakby mnie pogryzły robaki...
I zaśmiał się głośno i przeciągle.
— Ciszej!.. mówże pan ciszej!.. — żywo szepnęła hrabina — nie potrzeba ażeby inni słyszeli..
— O! niech się paniutka nie boi! — podchwycił dorożkarz — zamknę gębę na zatrzask! Raz, dwa, trzy i wszystko wygadam: Jak mnie to pani wtenczas zostawiłaś przed tą furtką, kiedyśmy przyjechali z balu w Operze i obiecałaś pani, że zaraz wrócisz z pieniędzmi, tom się wysiedział na koźle... Godzinę czekałem, słowo daję!.. Potem zaciąłem kobyłę i odjechałem, klnąc co się zmieści, że zostałem okradziony... Niech się paniutka o to nie gniewa, w naszem rzemiośle nieraz różne hultajki wystrychną nas na dudka...
— Ależ na miłość Boską, niegadaj pan tyle... mów o co ci chodzi!.. — rzekła tonem błagalnym hrabina.