Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/426

Ta strona została skorygowana.

Przypadek zrządził, że podczas śniadania, z powodu zapust karnawałowych, p. de Nathon zaczął mówić o balu w Operze, gdzie noga jego nie postała przeszło od lat dwudziestu.
— Niegdyś — rzekł — za czasów mojej młodości bal ten był prawdziwem miejscem rozrywki, bo spotykało się tam ludzi dystyngowanych, a nawet i kobiety z wyższego towarzystwa, które chciały popisać się swym iskrzącym dowcipem, maska i domino dodawały im większej werwy... Dziś — przynajmniej jak zapewniają — tego wszystkiego niema... Bal stał się przybytkiem bezecnych saturnalij i nikt szanujący siebie nie wejdzie tam bez wstrętu...
— Mogę pana hrabiego objaśnić pod tym względem... — odpowiedział Armand Fangel.
Berta drgnęła mimowolnie.
— Ty, moje drogie dziecko? — zawołał z widocznem ździwieniem.
— Tak, ja...
— Jakto?
— Byłem dziś w nocy na balu w Operze...
— Wierzę, ponieważ mi mówisz, ale nie jesteś przecie z tych, dla których ma powab taka zabawa... Znam twoje upodobania i gust... Zdziwienie moje jest dla ciebie pochlebne... Co cię zaprowadziło w tę zgraję?... Cożeś tam robił?
— Poszedłem przez ciekawość...
— Nie dlaczego innego?
— Nie. Chciałem zobaczyć, jak to wygląda, a wicehrabia de Mornay raczył być moim spólnikiem... Chciałem zobaczyć i zobaczyłem...
— I cóż?