Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/430

Ta strona została skorygowana.

Margrabia de Flammaroche, we wspaniałe futro ubrany, powoził. Dwóch jakichś wychuchanych fircyków siedziało obok niego. Z tyłu umieściło się dwóch służących, również w futrach.
— Dziwi mnie twój przeciwnik, zwłaszcza, że jest wytrawnym pojedynkowiczem... zawołał p. de Mornay — Nowicyusz nie popełniłby tak grubego błędu, jak on teraz...
— A cóż to takiego? — spytał Armand.
— Przecież on sam powozi...
— Więc cóż?
— Konie są rącze i gorące, musi je dobrze trzymać, ażeby nie poniosły... Jakież następstwa? zesztywnieją mu palce, rozdrażni nerwy, zmęczy rękę, a to wszystko wcale nie pomaga do celności strzału... Wie on o tem dobrze, ani wątpić nie podobna, i sekundanci jego wiedzą, ale tak jest zarozumiały co do siebie, że myśli iż nic nie może przemódz jego wyższości... A tymczasem można dobrą szansę skutkiem tego zapisać na twój rachunek!
Stangreci Armanda i wicehrabiego, widząc że ich wyprzedzono, popędzili konie i pojechali zblizka za szykownym ekwipażem, Stanęli też jednocześnie kiedy on się zatrzymał i wszyscy wysiedli w śnieg.
Sekundanci skłonili się wzajemnie i podeszli ku sobie. Narada ich ledwie się zaczęła, gdy margrabia de Flammaroche zawołał głosem zuchwałym:
— Nadewszystko tylko prędko, moi panowie... Za trzy minuty nogi mi zmarzną...
Pan de Mornay wzruszył ramionami, a nawet sekundanci ledwie mogli zataić swe niezadowolenie.