Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/431

Ta strona została skorygowana.

Wyrzucono w górę monetę, ażeby wybrać pistolety i los padł na broń margrabiego.
Pozostawało więc tylko oznaczyć miejsca dla przeciwników i dać im znak.
Odliczono trzydzieści kroków. Z nieba spływało blade światło. Nikt więc z pojedykujących nie narażony był, ażeby mu słońce świeciło w oczy i tem przeszkadzało mu patrzeć.
Zaprowadzono przeciwników na miejsce.
Armand, stosownie do rady wicehrabiego de Mornay, bieglejszego odeń w sprawach pojedynkowych stanął tak, że tylko bok ciała wystawiał na pocisk kuli p.de Flammaroche, a trzymając pistolet wysoko i prosto, zasłaniał sobie w ten sposób część twarzy.
Gdy już byli gotowi wszyscy, Jerzy de Bracy klasnął w ręce.
— Raz! — zawołał.
Armand i margrabia stali nieruchomo jakby dwa posągi.
— Dwa! — zawołał sekundant.
Flammaroche opuścił zwolna rękę uzbrojoną.
Armand nie ruszył się.
— Trzy! — ciągnął dalej Jerzy.
— Ten człowiek uderzył mnie w twarz — wykrzyknął margrabia — a ja go teraz w głowę.
I jednocześnie nacisnął cyngiel.
Rozległ się strzał.
Armand zachwiał się; myśleć możnaby że upadnie, a twarz zalała mu się krwią.
Ale obtarł rękawem krew i poszedł naprzód.