Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/434

Ta strona została skorygowana.

— A! masz słuszność, panie wicehrabio, to bardzo smutna nowina! Gdzież jest Armand?
— U siebie...
— Sam?
— Zostawiłeś go pan samego? wykrzyknął Henryk.
— Nie, panie hrabio, uspokój się! Jerzy Bracy i pewien młody doktór, którzy nam towarzyszyli na miejsce spotkania, są przy jego łóżku...
— A przeciwnik Armanda... czy także ranny?
— Nie żyje.
— Jak się nazywał?
— Margrabia de Flammaroche.
— Cóż było przyczyną pojedynku?
— Rzecz jaknajbłahsza... Zamiana kilku słów gwałtownych, z powodu potrącenia przypadkowego na schodach w Operze, dokąd towarzyszyłem Armandowi...
— Cóż doktór?
— Nie rozpacza, ale za nic nie ręczy... Kula nadwerężyła kość czołową... Armand dotąd jest nieprzytomny.
Na twarzy p. de Nathon odmalowała się niewysłowiona boleść.
— Nieszczęśliwe dziecko! — wyszeptał — on, co miał przed sobą tak piękną przyszłość... bić się tak po szalonemu!.. O! ci młodzi!.. Ani się znali, ani się nie nawidzili... jeden umarł, drugi umierający i to za nic, za jedno słowo, za jeden ruch!.. I pan do tego dopuściłeś!.. Nie uprzedziłeś mnie pan!.. O! panie de Mornay, pan ciężko zawiniłeś!..
Wicehrabia spuścił głowę i nic nie odpowiedział.