Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/442

Ta strona została skorygowana.

i park rozległy z stuletniemi drzewami, ze szemrzącemi strumykami i białemi posągami, wśród spowijającej je tajemniczo zieleni.
Lubił z Herminią przechadzać się po długich alejach, pod gęstem sklepieniem liściastem lip i kasztanów, wśród uroczego i orzeźwiającego chłodu, jakiego tu było pod dostatkiem, nawet w najskwarniejsze południe.
Lubił z dziewczęciem chodzić na łąki, gdzie klacze rasowe pasły się wraz ze swemi źrebiętami i przychodziły jeść cukier z ręki.
To życie wygodne, zarazem wiejskie i pańskie, przypadało do jego gustu i instynktów. Czuł się tu jak u siebie; w otoczeniu jakoś swojskiem i przekładał wieś tysiąc razy po nad Paryż.
Wtem, pewnego dnia, cały ten urok znikł.
Armand stał się niespokojnym, ponurym, zadumanym, i jedną tylko miał myśl, wyjechać ztąd czemprędzej.
Cóż spowodowało taką zmianę w młodzieńcu? Rzecz bardzo prosta, która przecie napełniła Armanda nieprzezwyciężalną trwogą.
Wydało mu się naraz, że hrabina okazuje dlań zbyt żywą sympatyę, że szuka sposobności znaleźć się z nim samą, a kiedy taka sposobność nastręczała się, spojrzenia Berty stawały się słodszemi i czulszemi gdy spoczywały na nim, głos drżał jej, gdy do niego mówiła.
Powiedzmy bez ogródek!.. Powiedzmy śmiało to, co Armand zaledwie śmiał wyznać przed sobą w myśli.
Bał się, ażeby go nie pokochała!