Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/445

Ta strona została skorygowana.

chcąc o tem pamiętać, znowu walczyła z gorącą pokusą odwiedzenia ukradkiem i ostatecznie nie zdołała się jej oprzeć.
Pewnego dnia przyszła jej szalona myśl zerwać kilka pięknych a rzadkich kwiatów z tych, które galeryę oszkloną przemieniały w prawdziwy ogród zimowy i zanieść je do pokoju Armanda i tu włożyć w wazon na kominku, zamiast już się tam znajdujących.
— Zapewne nie spostrzeże tej zamiany — rzekła do siebie. — A przynajmniej będzie miał u siebie coś odemnie.
Wieczorem, tuż przed obiadem, młodzieniec wrócił do siebie ażeby się przebrać i przypadkiem towarzyszył mu p. de Nathon. Hrabia przyszedł po jakiś referat, którego się Armand podjął i ukończył go właśnie tego dnia zrana.
— Ho! ho! masz moje dziecko cenne i rzadkie kwiaty! — zawołał Henryk, podziwiając prześliczne róże chińskie w wazonie na kominku. — Cudne!.. myślałem że tylko ja prawie sam posiadam takie kwiaty w Paryżu. Zkądże się wzięły u ciebie?
— Nic a nic nie wiem... — odpowiedział Armand.
— E! — podchwycił hrabia ze śmiechem — a może pytanie moje jest niedelikatne?
— Nie, doprawdy!.. Nie mam dla nikogo tajemnic, a tembardziej dla pana. Nie wiem wcale, zkąd się wzięły te kwiaty... Zdaje mi się tylko, że jeszcze ich nie było kiedy wychodziłem zrana... Zapewne to lokaj mój wystarał się o nie... czas kolędy się zbliża, więc ci poczciwcy bezinteresowni śpieszą teraz ze składaniem dowodów swej gorliwości w służbie...