Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/447

Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz zrana, korzystając z jednej z tych rzadkich chwil, które piękny August raczył obracać na jego usługi, Armand zagadnął go wskazując na bukiet w wazonie:
— Zkąd te kwiaty?
Lokaj podążył oczyma w kierunku wskazanym ręką swego pana, a twarz jego wyraziła ździwienie jaknajzupełniejsze i jaknajkomiczniejsze.
— Pan raczy mnie pytać... — wyjąkał.
Armand powtórzył pytanie.
Piękny August wykrzywił usta w idjotycznym uśmiechu, który uważał za dowcipny i odparł:
— O! słyszałem odrazu, proszę pana...
— Więc odpowiadaj!
— Bo mnie się zdawało, że pan o tem lepiej powinien wiedzieć odemnie...
— A zkądże mam wiedzieć, gdzieś kupował te kwiaty?..
— Kiedy ja ich, proszę pana, nie kupowałem.
— No, to któż ci je dał?
— Kiedy mnie nikt ich nie dawał.
Armand tupnął nogą.
— Więc jakim sposobem znalazły się one u mnie — zawołał niecierpliwie. — Przecie musiałeś je zkądciś wziąść, kiedy są na kominku?
— Są, proszę pana, to pewna, ale ja się do tego nie mieszałem.
— Żartujesz, czy co?
— O! proszę pana, czyżbym śmiał...
— Ale wiesz że to niepodobna, aby kto inny prócz ciebie, mógł tu przynieść te kwiaty.