Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/462

Ta strona została skorygowana.

Twarz Augusta wyrażała zupełne zadowolenie, ale niepodobna było na niej pochwycić choćby najmniejszego śladu szaleństwa. Oko było wesołe, usta się uśmiechały.
— Czy pan mnie jeszcze podejrzewa? — spytał lokaj.
— Naturalnie — pomyślał młodzieniec — w tem musi coś być.
Po chwili zaś namysłu, dodał głośno:
— No, Auguście, wytłomacz sie, porzuć te miny tajemnicze i tę mowę zagadkową... Mów wyraźnie, bez żadnych ogródek.. Czas już, ażebym cię zrozumiał.
— Doprawdy pan niedobrze robi, że się tak i przedemną kryje — odrzekł służący. — Oddawna już wiem o tylu rzeczach, a przed nikim ani pisnę o tajemnicy pana...
— O mojej tajemnicy? — powtórzył Armand zdumiony. — O jakiej tajemnicy?
— A co do tych drzwi ubocznych, przez które zagląda do pana „pewna osoba“...
— Co za drzwi!?.. Jaka osoba?.. — zapytał młodzieniec, a zdumienie jego wzmagało się z każdą chwilą.
— Więc pan wciąż mi nie ufa? — odezwał się August z nowym uśmiechem. — Jeżeli pan raczy pójść ze mną w głąb mieszkania, przekona się, że wiem o wszystkiem.
— Chodź...
Pan i służący weszli razem do pokoiku, gdzie znajdowały się schodki, prowadzące z pawilonu do galerji oszklonej.