Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/467

Ta strona została skorygowana.

wdzięcznikiem, ażebyś nas miał nie kochać, a wiem, że nim nie jesteś, ani nim nie będziesz...
— I słusznie tak myślisz, panie hrabio! — odpowiedział gorąco młodzieniec — niewdzięczność jest dla mnie jednym z najwstrętniejszych występków!
— Jak dla każdej poczciwej natury! — rzekł pan de Nathon — a cóż dopiero o tobie mówić!
— Sądzisz mnie, panie hrabio, z wielką pobłażliwością.
— Sądzę cię jako człowiek, który cię dobrze zna, szanuje i kocha... Będziesz miał zaraz najlepszy tego dowód.. Właśnie dlatego, że chcę ci go dać, prosiłem cię o tą rozmowę... Przy latach moich mógłbym dwa razy być twoim ojcem... Jesteś moim synem z przywiązania... Chcę więc z tobą pomówić jak z synem, a ty powinieneś mnie słuchać i odpowiadać mi, jak prawdziwy syn.
Teraz Armand uścisnął hrabiego za ręce, a uczynił to z całego serca.
— Od kilku dni — podchwycił Henryk — nie jesteś takim jak dawniej...
— Ależ... — odezwał się młodzieniec.
— O! nie zaprzeczaj! — przerwał pan de Nathon. — Ja nie chcę twierdzić nic takiego, czegobym nie mógł dowieść z łatwością... Jesteś zamyślony, niespokojny, prawie smutny... Praca cię męczy... Zapały szlachetne rozpraszają się jak dymy... Plony ambitne maleją... Widnokrąg tak szeroko przed tobą otwarty, zdaje się w oczach twoich zwężać z dnia na dzień, ba! nawet z godziny na godzinę... Wszak prawda, czy nie zgaduję co się dzieje w twej duszy?