Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/468

Ta strona została skorygowana.

Armand prędko zdecydował się, jak ma postąpić. Hrabia nastręczał mu sposobność do oznajmienia o pierwszem z postanowień, jakie powziął w przeddzień. Sposobności tej nie pominął.
— Tak, wyznaję — odpowiedział — to prawda!.. Czyta pan we mnie, jak w otwartej książce... Określa pan jednem słowem, co mnie wydawało się mglistem... Jestem w okresie zasłabnięcia moralnego, zniechęcenia bez powodu, sam się tego wstydzę, a jednak nie mogę temu zaradzić. Powietrze paryzkie dusi mnie tak, że powziąłem myśl dalekiej podróży i natychmiast zamierzam ten projekt urzeczywistnić.
— Chcesz wyjechać? — zawołał pan de Nathon.
— Tak, panie hrabio, i zdaje mi się, że postąpię najlepiej.
— Ho! ho! — rzekł Henryk z nowym uśmiechem — ta choroba jakoś wydaje się ciężką, kiedy potrzeba takich na nią lekarstw, ale może jej przecie poradzimy!.. Biorę na siebie rolę doktora i dotykam się miejsca najwrażliwszego. Czy przypadkiem niema w twem sercu jakiej nieszczęśliwej miłości?.. Pytanie co prawda niedelikatne, ale odpowiedz na nie.
Armand zaczerwienił się. W umyśle jego, jak błyskawica przebiegła myśl, że hrabia może go już posądza o miłość ku hrabinie.
— Nie, panie hrabio — odparł po chwili, wstrząsając głową. — Nie mam w sercu miłości ani szczęśliwej ani nieszczęśliwej... Nie kocham się w nikim i zdaje mi się, że to już panu raz powiedziałem.
— Tak, ale od tego czasu położenie mogło się zmienić.
— Ale wcale się nie zmieniło, zaręczam panu...