Przy pomocy noży i kolb karabinów, oczyścili ze śniegu kawałek ziemi i grzali ręce skostniałe przed ogniskiem, rozpalonem z suchych gałęzi.
Na końcu polanki z przeciwległych stron, stało dwóch na czatach ażeby nie dać się zaskoczyć znienacka.
Dowódzcą tej gromadki partyzantów, był starzec o twarzy szlachetnej. Broda długa, srebrnowłosa, spadała mu na piersi.
Bluzę zdobiła mu wstążeczka orderowa Legii honorowej.
Pomimo wieku, wydawał się jeszcze bardzo krzepkim. Oczy miał żywe, błyszczały mu one z pod gęstych brwi, które nie zbielały jeszcze tak, jak broda.
Przy całej powadze swej, zachował on zwinność i elegancję młodzieńczą.
Towarzysze okazywali mu głęboki szacunek i nazywali go to „mój kapitanie“, to „panie hrabio“.
Nagle w ciemnościach rozległ się głos placówki:
— Kto idzie?
Pięciu ludzi równoczesnym ruchem przyłożyło karabiny do ramienia.
Starzec z białą brodą pochwycił rewolwer.
— Francya! — odpowiedział jakiś głos,
— Przechodźcie! odezwał się szyldwach.
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/521
Ta strona została skorygowana.