Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/522

Ta strona została skorygowana.
II.

Na stoku wzgórza posłyszano odgłos kroków i dźwięk broni.
Zamajaczyły jakieś cienie i w miarę jak się zbliżały do miejsc oświetlonych płomieniem ogniska, postacie ludzkie stawały się widoczniejsze.
Wkrótce rozróżnić można było mundur gwardzistów ruchomych.
Było ich dwudziestu i szli pod dowództwem porucznika.
Mundury podarte, obuwie podziurawione, szaspoty pokryte rdzą, wszystko to świadczyło o strasznych kolejach, jakie musieli przebywać.
— Stój! — rozkazał porucznik o trzydzieści kroków od biwaku wolnych strzelców.
Poczem zbliżył się sam mówiąc:
— Gwardziści z Doubs...
— Witajcie koledzy — odparł starzec ze wstążeczką legii honorowej — i przysiądźcie się do naszego ogniska... Niestety! to wszystko co mogę wam ofiarować...
Usłyszawszy ten głos, porucznik gwałtownie zadrżał. Postąpił kilka kroków i spojrzawszy na twarz wodza wolnych strzelców, od którego przedzielało go tylko ognisko, porucznik zawołał:
— Panie hrabio!!.. Pan!.. Pan tutaj!!..
Starzec drgnął tak samo, jak młody oficer i również przyjrzał mu się bacznie.