— Więc prowadź nas w drogę!
Przywołano placówki.
Zagaszono ogień, który pozostawiony sam sobie mógłby wzniecić pożar w sąsiednich lasach, i mały oddział, złożony z dwudziestu dwóch gwardzistów i ośmiu wolnych strzelców, ruszył po ścieżkach stromych i oślizgłych od stwardniałego śniegu.
Szli wolno, nie mówiąc nic do siebie.
W godzinę niespełna porucznik, który postępował na czele, zatrzymał się i po cichu rozkazał wszystkim stanąć.
O czterysta kroków zarysowała się niewyraźnie na ciemnem niebie jakaś czarna masa, przedziurawiona tu i owdzie punktami świetlanymi.
Żaden odgłos ztamtąd nie dolatywał.
Były to gospodarskie zabudowania folwarczne.
Dokoła nich rosły drzewa owocowe a opasywał je, jak zwykle na wsi w tamtych stronach, parkan z dużych kamieni, wysoki ze dwa łokcie.
— Jesteśmy na miejscu... — odezwał się Armand Fangel — teraz pozwól mi pan złożyć dowództwo w swoje ręce.
Gwardziści i wolni strzelcy otoczyli pana de Nathon.
— Dopiero godzina dziewiąta wieczorem — zauważył tenże — na folwarku cicho, to prawda, ale z pewnością goście niemieccy nie śpią... Sądzę, że nie należałoby zaczynać przed północą... O północy zaskoczymy prusaków rozespanych... A ty, poruczniku Fangel, jak myślisz?
— Byłoby to dobrze, przyznaję... — odparł młodzieniec żywo — ale do północy mamy jeszcze trzy
Strona:X de Montépin Dziecię nieszczęścia.djvu/526
Ta strona została skorygowana.